Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Insurekcja.djvu/178

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Zajączek przywitał je ciągnionym, nieustającym ogniem, a półbaterya Kaczanowskiego, ukryta w lesie i dobrze celowana, orała mu szeregi, czyniąc w nich głębokie szczerby. Ani drgnęli, maszerując niepowstrzymanie po pochyłości, jak staczająca się lawina. I pod przykryciem flankowego ognia armat i dymów naraz pierwsze linie, podniósłszy nieludzki wrzask, biegiem uderzyły na bagnety.
Zajączek wytrzymawszy to pierwsze, straszne uderzenie, cofnął się gwałtownie o kilkanaście kroków, zasypał batalionowemi salwami, a odpowiadając zuchwałym kontratakiem, wziął ich na bagnety. Zachwiali się, jak kiedy rozjuszone bydlę w największym pędzie wytnie niespodzianie o mur. Wtedy Manget z jazdą, zajechał im z prawego boku i zanim się zastawili frontem, skłuł lancami pierwsze szeregi, poszarpał następne i już dobierał się na tyły. Drugie linie stały bezradne, nie mogąc strzelać, aby nie razić swoich w plecy; dopiero kozacy z wyciem zastąpili mu drogę. Szwadrony w mgnieniu oka, niby na paradzie, odmieniły szyk i pomimo ciężkiego terenu rzuciły się na nich z niepohamowanym impetem. Nie wytrzymali ani Zdrowaś Marya. Manget ogarnął ich z obu skrzydeł i wsiadłszy na karki, pognał przed sobą, jak stado wylękłych baranów. Chciał ich rzucić na szeregi drugiej linii, ale ogień flankowych kartaczów przymusił go do odwrotu. Tymczasem piechota, odepchnięta przez Zajączka i mocno przerzedzona, cofała zię w porządku na dawne stanowisko. Pustowałow już nie następował tak natarczywie, ale baterye nie przestawały bić, nieustannie groziły jazdy, a piechoty,