Przejdź do zawartości

Strona:Władysław Stanisław Reymont - Przysięga.djvu/46

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Nikt mu nie odpowiedział, obejrzał się zdziwiony, towarzysza już przy nim nie było. Zrobiło mu się jakoś dziwnie, że postawił kołnierz i zapiął się starannie, nóż leżał na swojem miejscu, sprawdził bezwiednie.
Na trotuarze było prawie pusto, tylko gdzieniegdzie czerniały gromadki przechodniów, sklepy już zamykali, w cieniu pod ścianami kłóciły się jakieś dziewczyny, a po sieniach rozlegały się śmiechy służących, kilka dorożek stało pod latarniami, ślepy grajek, ze skrzypcami pod pachą, szedł, macając kijem brzeg chodnika, psy się ganiały przed jakąś bramą, jakby więcej okien świeciło się w domach, które zdały się pochylać i niby patrzeć w pustą ulicę, zegary znowu dzwoniły jakąś godzinę...
Przystanął na rogu, przypatrując się bezmyślnie stójkowemu, gdy ktoś ujął go pod rękę, zmartwiał, ale się nie poruszył.
— Idziemy, panie śliczny?
Roześmiał się wesoło, że dziewczyna przycisnęła się do niego i, paplając, wiodła go ze sobą, ale pod latarniami obiegała jego twarz ukradkowem, dziwnem spojrzeniem.
— Nie widział pan, jak zaszlachtowali jakiegoś człowieka?
— Gdzie? Kogo? — Jakby się nagle zbudził.
— Wzięło go już Pogotowie, ale nie dowiezie żywego.
— Widziałem... leżał w aptece... dzieci krzyczały... — Wstrząsnął się nerwowo.