Strona:Władysław Stanisław Reymont - Przed świtem.djvu/8

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 4 —

— Chrześcijanin powinien w to wierzyć.
— Wierzę... ale... ale mi żal... — szepnął trwożnie, i oczy jego nasączyły się powstrzymywanemi łzami.
— ...Ale mi żal umarłych lat... — powtórzył cicho i zatopił oczy w mroku zalewającym szpitalną izbę.
Biały kornet siostry chwiał się w ciemności niby skrzydła... a pod nim występowały ostro z cieniów jej ręce, białe, długie, rozmodlone ręce... Ziarna różańca spadały monotonnie z dziwnym, przejmującym szelestem.
— ...I tych, które umrą do końca świata!
Poruszył się, poczuł jej wzrok w sobie — ostry wzrok czuwania, który czarnym lśniącym promieniem przenikał mroki i spadał mu na czoło gorącym pocałunkiem.
Milczenie dokoła, cisza mrących godzin, cisza tych lepkich, przyczajonych do ścian cieniów, wśród których żyły jedynie i czyhały jej spojrzenia miłosierne, oczy litości.
Przez otwarte drzwi widać było salę szpitalną, biały gościniec smutku, zatopiony w bolesnem świetle oliwnych lampek, które rozkrążały ropiące smugi na głowy chorych.
— Usnąć i nie zbudzić się, usnąć...
Ale sen nie przychodził, więc znowu otwie-