Strona:Władysław Stanisław Reymont - Przed świtem.djvu/27

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 23 —

— Tak mnie razi światło — jęknął, zakrywając oczy.
Przyciemniła tak nerwowo, że zgasło zupełnie.
Utonęli w ciemności.
Zakonnica osunęła się na kolana i modliła się żarliwie, a on zapadał w cichy sen.
Budził się co chwila, błędnie spoglądał w okno, czasem zrobił jakiś ruch bezcelowy, nieprzytomnie patrzał w szarzejącą coraz jaśniej noc, to chciał iść, to usiłował myśleć, przypomnieć sobie coś, zatrzymać siebie na tej ostrej krawędzi życia, z której się zsuwał nieubłaganie i... zasypiał.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·
· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Jaśniej... coraz jaśniej...
Swit!
Cicho! cicho!
Niechaj odpocznienie przyjdzie dla znużonych; niechaj sen przywrze oczy czuwających; niechaj zapomnienie uciszy serca cierpiące.
Ptak śmierci tak słodko trzepoce do snu...
A żywi niechaj śpią, niechaj się krzepią tem, że nie wiedzą.
Oto już świt dla czekających.
I wybawienie z męki.
I radość zmartwychwstania!