Strona:Władysław Stanisław Reymont - Przed świtem.djvu/26

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 22 —

Przerwał, bo dalekie, głuche uderzenie zegaru płynęło z ciemności.
— Która godzina?
— Druga.
— Noc już blednie, świt już idzie... prawda?
— Nie widzę różnicy, ciemno jest jak było — powiedziała śpiesznie.
Milczenie zaległo.
Ona zapatrzyła się w bolesną, przemęczoną twarz Chrystusa, a on wpił się oczyma w ciemność i śledził ją badawczo; z ciężkich opon cieniów już zwolna wyłaniały się potwornie bezkształtne grupy drzew i ledwie wyczute kontury domów, świt był jeszcze daleko, ale już niepostrzeżenie wsączał pierwsze brzaski w ciemności ziemi, pełzał wśród chmur bezwładnie zwalonych na siebie i obrzeżał ją łzawą jasnością.
— ...I uśmiechnie się do nich siostra! — szeptał znowu, przenosząc oczy na jej twarz: — takim dobrym, słonecznym uśmiechem. Dzieci trzeba kochać, trzeba je brać na ręce, pieścić, przytulać, całować... one żyją miłością. Ucałuje je siostra?...
— Zrobię wszystko, wszystko.
— Mnie nikt nie kochał — dodał szeptem.