Przejdź do zawartości

Strona:Władysław Stanisław Reymont - Przed świtem.djvu/20

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 16 —

cował się z sobą w męce odrywania, i pokonany ciężarem własnego trupa, panującego lat tyle nad nim, pozostawał niby krab po odejściu fali na krawędzi życia, chwiał się, a nie spadał w głąb, konający już, a nie umarły, nie trup i nie życie, widmo raczej niż człowiek. Kontur blady istnienia, fosforescencya próchnicy.
Wiedział, że kona, że leży w szpitalu, że jest jeszcze, i ta jakby emanacya rzeczywistości: kamieni ścian, izby, łóżek, świateł lamp, zakonnicy — rzucały cień twardy i bolesny na jego czucie, trzymały go jakby szponami, odgradzały sobą i nie pozwalały wyjść i złączyć się z wizyą i przepaść z nią razem...
Najwyższem natężeniem woli przebudził się, wizye odpłynęły w dal szarą, rozprysnęły się w mrokach, a on cichym, przejmującym głosem zaśpiewał:

»Kto się w opiekę odda Panu swemu...«

Automatycznie, zupełnie nieświadomie, niezbadane nory mózgu wyrzuciły z siebie tę pieśń, pochłoniętą niegdyś, w dzieciństwie, ale on na dźwięk własnego głosu ożył i oprzytomniał zupełnie.