Przejdź do zawartości

Strona:Władysław Stanisław Reymont - Przed świtem.djvu/197

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 193 —

dem, to... a jakby cię znowu wzieny, to jużbym ja sierota, choćby i do studni się rzucić...
— Żebym miał zgnić w kryminale, a swojej krzywdy nie daruję...
— Jasiek, pomiarkuj się! pomiarkuj! — prosiła błagalnie, pełna trwogi.
Nie odpowiadał, milczeli.
Mrok już ich nakrywał, siedzieli przy sobie, ale dusze ich były daleko od siebie, rozbiegły się jak ptaki spłoszone nienawiścią i trwogą.
Cudny obłok szczęścia się rozwiał i roztopił w tej szarości zmroków, jakie spadały na ziemię. Życie ohydną swoją rękę znów położyło na ich doli...
Siedzieli tak długo, nie mogąc się uspokoić.
Naraz wpadła Winciorkowa i szybko ku nim przemknęła wśród drzew.
Drgnęli oboje przestraszeni.
— Już cię wydały chłopy! już cię wydały! — szepnęła stara cicho. — Byłam na wsi... byłam potem w karczmie... narodu pełno, jak zwyczajnie przy niedzieli... pili sobie... strażniki siedziały... Banach mnie zobaczył, a że to już był pijany... rozpuścił ozór i powiada: Winciorkowa, a Jasiek już zdrowy, czas mu wracać do kamienicy... do pokojów... Strażnicy słuchali pilnie... uważałam... a ten pijanica, jak nie zacznie