Strona:Władysław Stanisław Reymont - Przed świtem.djvu/192

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 188 —

A w nim zniknęła zatwardziałość, te łzy ją roztopiły, tylko leżała jeszcze w twarzy surowość mocna i obawa, więc położył rękę na jej włosach i szepnął chmurnie:
— Nastka!
Dziewczyna podniosła się i zaczęła obcierać oczy...
— Tyś się zmówiła z rządcą, żeby mnie wydać, co?
Zachwiała się, jakby ją kto w piersi uderzył.
— U pani... u pani służę... służę...
— A nie mieszkasz to z nim!...
— Jezus Marya! Na tę Matkę Przenajświętszą! na tego Jezusiczka! — wołała, chwytając różaniec z jego książki. — Jasiek, co ty mówisz! Jasiek!
Ale tak ją ból ścisnął za serce, że zbladła śmiertelnie, nie mogła słowa rzec, ino łzy jak perły toczyły się z jej oczów przerażonych.
A on uwierzył w nią odrazu, ten jej krzyk przeszył mu serce taką radością, że się pochylił do niej i szepnął:
— Nastuś! Nastuś moja!
Dziewczyna padła mu na piersi, objęła go rękami i utonęli w mocnym, pełnym łez szczęścia uścisku...
Wiatr znów rozchwiał drzewa i sypał na