Strona:Władysław Stanisław Reymont - Przed świtem.djvu/193

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 189 —

nich jabłoniowym kwiatem — a potem stanęła cisza i ogarnęła takim spokojem, takiem szczęściem ich dusze, że siedzieli na ziemi przy sobie, trzymali się za ręce i oczy ich przenikały się wskroś serc pełnych siebie...
— Dla ciebie uciekłem... dla ciebie... — zaczął urywanym głosem.
— O Jezu!
— Taka mnie tęskność rozbierała... taka tęskność...
— Wypłakiwałam ja oczy... wypłakiwałam!...
— Nastuś! Nastuś!
— Jasieńku mój!
— Tyle roków...
— Ale już nie pudziesz, już cię nie puszczę...
I znów siedzieli w ciszy niezgłębionej serc, omdlałych ze szczęścia.
Wróble świergotały sennie pod strzechami, a w klasztornym ogrodzie, na wzgórzu, zaczęły gdzieniegdzie odzywać się słowiki z kosami naprzemian. Upał się już skończył, zawiewał przedwieczorny chłód, przesycony wilgocią i zapachem zbóż zielonych i kwitnących ogrodów.
Drzewa stawały w wielkiej ciszy i zadumaniu, trawy i zboża się pochylały — jakby wszystko zaczęło słuchać klekotania bocianów, szczebiotów jaskółek i tych dzwonów na Anioł