Strona:Władysław Stanisław Reymont - Przed świtem.djvu/167

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 163 —

bez łeb... to i chwycił za widły... same już wlazły... co miał robić...
Płacz nią zatrząsł, aż się o drzwi oparła, a potem mówiła twardo, ze srogością: — Kobietą jestem, a zrobiłabym to samo... trzy roki więzienia... to ino przez złość... bo niewinien... postawił świadków, że go chłopak chciał zabić... jego była prawda na wierzchu... taki ciarach... taki pisarek... taki zbój i rozpustnik... to ino ciągła obraza boska... a chłopak je w kreminale!... Jezus!... Jezus!... taki wstyd... taki wstyd... a przecie jego ociec nie był byle kto... znali go, że uczciwy człowiek, a dziaduś byli jaże we Francyi... a teraz chłopak za zbója, za złodzieja uważany...
— Czego chcecie? — zapytał miękko.
— Jest u mnie, taki chory... umiera prawie... Nikto nie wie, że jest u mnie, ochraniam jak mogę. Ojcze duchowny, jak na spowiedzi mówię...
— Dobrze, dobrze. Nie bójcie się... — zamyślił się chwilę. — Zaraz tam przyjdę, idźcie naprzód, nikt nie będzie wiedział o tem... No, marsz, a zabierzcie sobie tę kurę... głupia...
Winciorkowa w dyrdy pobiegła do domu i zanim jako-tako wyporządkowała izbę, przyszedł ksiądz.