Strona:Władysław Stanisław Reymont - Przed świtem.djvu/111

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 107 —

aby się dostać do matki. Musiał poczekać do wieczora, cofnął się do lasu, na łąki leśne, gdzie stały wielkie stogi siana, wkopał się w nie głęboko i tam się doczekał.
Wypogodziło się zupełnie na zachód, brał lekki przymrozek, mgły zimne, szare, rzadkie obsiadały pola, a niebo po zachodzie pokryło się purpurową łuską i jakby zatokami pełnemi krwi, błoto szybko tężało i pod nogami uginało się, jak pasy rzemienne. Ostry zapach mrozu mieszał się z surowym zapachem liści dębowych, gnijących w lesie, a czasem z zapachem dymów, ciągnących z mgłami.
Jasiek szedł ku wsi, na przełaj, przez pola.
Przystawał co chwila, przysiadał na miedzach, przyczajał się pod drzewami i szedł coraz wolniej, przyglądając się każdemu zagonowi.
— Wojtkowa! — szeptał, nachylając się nad ziemią i dotykał jej palcami.
Nic już nie widział, prócz tych pól, tych długich zagonów czarno-zielonych ozimin, popstrzonych gdzie niegdzie bruzdami, pełnemi śniegów.
Krwawe zorze zachodu przygasały, ale jeszcze paliły się zamatowane w kałużach wody; ścierniska głuche, przemiękłe, wytarte, leżały jak łachmany; podorówki jesienne sterczały ski-