Strona:Władysław Stanisław Reymont - Przed świtem.djvu/110

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 106 —

miękłe pola; śniegi leżały po bruzdach, wody lśniły po rowach i wygonach, jak wypolerowane stalowe wstęgi: stare przysiadłe grusze czerniały po miedzach, jak zmęczone ptaki. A tam wyżej, na wzgórzu, tuż za wsią błyszczały w słońcu złote krzyże kościoła, majaczyły podarte mury klasztoru, a tam z boku klasztoru, niżej, nad rzeką, co przepływała koło jego chałupy, roztaczał się park pański i okna dworu błyszczały jak tarcze polerowane, błyszczały i stawy w parku, błyszczały i wody rzeki, lśniły się w ostrem, wesołem świetle słońca, które wisiało na bladem niebie, tuż nad wsią...
— O Jezu! O Jezu! I na mszę dam, ochfiaruję Ci się do Częstochowy! O Maryo, Matuchno najdroższa!
Szeptał, przejęty szczęściem nieopowiedzianem i żałością. I już nic nie pamiętał: ani więzienia, ani kary, ani ucieczki, ani rany, ani przeszłych cierpień, bo miał wieś swoją przed oczami, a w duszy tylko radość szaloną i taką dobroć, tyle łez roztkliwienia, tyle upojenia, że tylko gorącemi ustami i sercem dziękował Bogu, modlił się.
Ale mimo to bał się w dzień przechodzić przez wieś, albo i okrążać ją koło klasztoru,