Strona:Władysław Stanisław Reymont - Przed świtem.djvu/109

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 105 —

— Aby ino tutaj nie zamrzeć, aby nie zamrzeć! — szeptał.
A potem, czując, że to kłócie się zmniejszyło, bo bok nie bolał go zupełnie tak był zdrętwiały z zimna, przyśpieszał kroku; zdjął czapkę i na głos cały, spieczonemi ustami i sercem pełnem łez, bólu i bezbrzeżnego oddania, pacierz mówił, żebrał zmiłowania...
Jeszcze przed południem wyszedł na krańce lasów, nad pola, które ogromną kolistą doliną rozwinęły się wśród lasami pokrytych wzgórz.
— Przyłęk! Jezus Marya! Przyłęk! Jezus! — wykrzykiwał w uniesieniu. Przykucnął pod drzewem i ogarniał ten Przyłęk rozpalonem spojrzeniem.
— Laboga! Moja wieś! Przyłęk, Przyłęk! — powtarzał tysiąc razy, upajał się tym dźwiękiem, upajał się widokiem, trząsł się, krzyczał jakieś niezrozumiałe słowa, wyciągał ręce do chałup stojących długim rzędem na środku doliny, żarł oczami te szeregi topoli, zpośród których wychylały się szczyty słomianych dachów, i te dymy, co się wlekły nad domami, i te drogi błotniste, i te łąki, co leżały z drugiej strony wsi. Obiegał krwawem, przemęczonem, a radosnem, jak to niebo porankowe, spojrzeniem pełnem słońca i szczęścia, puste poczerniałe, prze-