Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/48

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

już pomarł sierota! — obtarła nos zapaską, bo Oksenia spojrzała na nią bystro.
— Nie prosty to zbój, bo i wytrzymałości niema, — rozmyślała, przypominając popie wymyślania. — Dla tych psów, każdy który stoi za swoją wiarę i naród, to buntowszczyk i najgorszy wróg! — Znała ich dobrze! Przecież od dzieciństwa karmiła się jeno moskiewskimi gwałtami. Serce też miała pełne cichej a zaciętej nienawiści. I nigdy im niezawierzyła. Tembardziej nie mogła wierzyć słowom popa, znanego kata unitów i szpiega. Przez niego setki „opornych“ przez całe lata gniło po więzieniach, za jego sprawą niejeden ksiądz powędrował na Sybir i wylały się całe rzeki sierocych, gorzkich łez. Więc też na jego podłe szczekania wzruszała tylko pogardliwie ramionami.
— Za carską łaskę, toby sprzedał samego Pana Boga! — otrząsnęła się jak przed gadem. Ale tak nią miotały przeróżne niepokoje, że już wiele razy chciało się jej zapłakać lub cisnąć robotę i polecieć, gdzie oczy poniosą. A tu jakby na złość, trzeba było kopać, gdyż dzień się wybrał cudny, jaki się czasami zdarza w jesieni, po deszczach, słoneczny, ciepły i usypiający słodką cichością.
W południe tak nawet przegrzewało, że jadły obiad przed progiem, na dworze. Jakieś ostatnie muchy brzęczały po bielonych ścianach. Wróble wesoło świergotały na dachu. Srebrzyste, mieniące się nici babiego lata motały się pomiędzy drzewami i splątanymi kłębuszkami niosły się w cichem nagrzanem powietrzu.
Czerwone, ostatnie liście grusz spływały na ziemię bez szelestu, jak żałosne płakanie.