Przejdź do zawartości

Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/47

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nie moje dzieło! Stacja musi mieć nadzór — z powagą rozgarnął szpakowate bokobrody. — Gonią za wilczkiem po lasach, a może on tu gdzie zaczajony na pociąg osobowy czeka!
— Mogłoby się i tak zdarzyć, prawda, — przytwierdziła, dziwiąc się jego przebiegłości.
— Pani Jaszczukowa wygląda dzisiaj niby róża! Jeszcze jednego! — prosił Jarząbek, zaglądając jej z bliska w oczy. Buchnęła z niego gorzała, że aż ją coś w dołku ścisnęło, lecz grzecznie się wymawiała. Przy tych ceregielach szepnął jej do ucha jakby z wymówką:
— Pani Jaszczukowa nie chciała mnie słuchać a teraz kto inny capnie nagrodę!
— Znać, że pan Jarząbek od wczesnego rana przedzwania kieliszkami, — obracała w żart, chociaż serce jej trwożnie zatłukło. Poskubując bródkę, zawiercił w niej oczami.
— Dawno namawiam Jarząbka — wtrącił wachmistrz. — Sławna byłaby z was para!
Sponsowiała i korzystając, iż obaj wybuchnęli śmiechem, wymknęła się z karczmy.
— Czyby on się czego domyślał? — Obejrzała się trwożnie za siebie i pobiegła do domu.
Dzień potoczył się jak zwykle, tylko dla Jaszczukowej stał się długim i bardziej dręczącym. Kopała z Oksenią kartofle, tam gdzie wczoraj i raz poraz opadały jej ręce, spoglądała nasłuchująco w lasy, a myślami była przy tym nieszczęśliwym, na cmentarzu.
— Do tego umęczonego Jezusika podobny z twarzy, — spomniała jakiś święty wizerunek. — A może