Przejdź do zawartości

Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/238

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Dopiero dzisiaj ruszają nasi chłopcy do Kanady, do obozu ćwiczeń. Może pani chce ich zobaczyć w marszu? Mam swoją maszynę, możemy pojechać na kolej.
Podziękowała mu, prosząc go tylko o pożyczenie papugi.
— Nie będę się wieczorami czuła tak samotna — wyznała się otwarcie.
Przyniósł ją natychmiast i zawiesił z obręczą pod oknem w parlorze.
— Ania! Ania! Kocham cię! — zakrzyczała, siadając jej na ramieniu.
Wyszedł rozczerwieniony, nie śmiejąc spojrzeć w oczy.
Pobiegła zaraz do kościoła, zdążywszy jeszcze na nabożeństwo odprawiane na intencję polskiej armji. Nie miała tam swojego miejsca, lecz się jakoś wcisnęła pod chór. Msza odprawiała się z Wystawieniem i przy licznej asyście kleru. Śpiewał chór parafjalny i grały organy, wspierane przez amatorską orkiestrę. Główną nawę zapełniali żołnierze z oficerami i sztandarami na czele, a w bocznych i przed wielkim ołtarzem, cisnęli się co najzacniejsi obywatele.
Nastrój był podniosły i niezmiernie uroczysty. W przerwie, jeden z księży Zmartwychwstańców, wszedł na ambonę i w porywającej mowie żegnał idących walczyć, błogosławiąc ich na drogę rzewnemi łzami A kiedy potem chór zaśpiewał „Boże coś Polskę“, cały kościół rozszlochał się śpiewem i błaganiem. Potężny krzyk wydarł się ze wszystkich piersi, wstrząsał murami i ro-