Strona:Władysław Stanisław Reymont - Na zagonie.djvu/51

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Pod kościół z nimi, tam ich osądzim — rozkazał Jędrzej.
Wyciągnęli ich z chałupy i prawie wlekli przez plac, gęsto popędzając kijami, bo się opierali, krzycząc w niebogłosy, kobiety leciały po bokach, lamentując i skamląc o zmiłowanie, że odpędzali je nogami kiej suki.
— We dzwon bić, niech się cała wieś zbierze! — krzyknął młynarz.
Śnieg jął sypać gęsty, iż na świecie widniej się stało.
Dzwon zahuczał głucho, jak na pożar, i już bił bezustanku, posępnie i strasznie, i aże wrony porwały się z dzwonnicy z krakaniem, kołując nad kościołem, a od wsi leciały z krzykiem całą gromadą kobiety i dzieci.
— Ludzie, zmiłujcie się! Ratunku! Loboga! — ryczały Gajdy, szarpiąc się rozpaczliwie, ale nikt im nie odpowiadał, cała gromada szła w głębokiem milczeniu. W cichości tej weszli na cmentarz i rzucili powiązanych przed próg kościelny.
— Cośmy winni? Za co? Ratunku! — znowu zakrzyczeli, usiłując powstać, ale czyjeś nogi spadły na nich, że się zwalili, kiej kłody, przeklinając i grożąc zemstą straszną wsi całej.
Zaś Jędrzej stanął na progu kościoła, wsparł się grzbietem o drzwi, zdjął czapę i zawołał wielkim głosem:
— Braty rodzone, Polaki!
Umilkły babie wrzaski, naród się zwarł kołem,