Przejdź do zawartości

Strona:Władysław Stanisław Reymont - Na zagonie.djvu/249

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

I cały tydzień, cały długi tydzień nie mówił z nimi, nie pytał, a tylko żył przypominaniem sobie topoli, karczmy, grobli, kapliczki.
Dopiero w sobotę po robocie przysiadł się do nich i zapytał:
— Dobrze wam było?
— O Jezu, ino do świętego Jana robił będę, a potem to niechta morówka weźmie to miasteczko Łódź i te fabryki — wykrzyknął Józef.
Pan Pliszka uśmiechnął się z politowaniem.
— Komornik na wsi to większy pan na codzień, niźli człowiek fabryczny w niedzielę...
— Głupstwa pleciecie, Adamie! — powiedział pan Pliszka, ale mimo to, przyniósł wódki, częstował ich i zmuszał do opowiadania o każdej drodze, o każdem drzewie, o polach, o lasach — o wszystkiem... I tak się zapalał, tak się interesował tem życiem wsi, że Adam mu rzekł w końcu:
— A bo to pan Pliszka nie może rzucić fabryki! Kupicie sobie gruntu między swoimi i gospodarzem będziecie, a nie takim parobkiem przy fabryce, jak my wszystkie.
Pan Pliszka zirytował się tym projektem tak silnie, że nawymyślał im od głupich chamów i poszedł spać.
Obudził się w nocy, usiadł na łóżku i myślał.
— Wrócić albo co! A może tam kto z moich żyje jeszcze?
Nie spał już tej nocy pan Pliszka, nie spał i nocy następnych... A dnie przechodziły nieubłaganą koleją i przepadały nieubłaganie.