Strona:Władysław Stanisław Reymont - Na zagonie.djvu/248

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ból, niepokój, mękę, jaką mu sprawiło to przypomnienie wsi.
— Żeby to najjaśniejsze spaliły! Człowiek pracuje, jak wół, a jeszcze spokoju nie ma! — Zaklął rano, ale sam nie wiedział, pod jakim adresem.
Tylko jakby się mścił na windzie, bo tak przystawał ostro, że uderzała z jękiem o progi pięter.
Nie chciał ich pytać o nic. Ale gdy spotkał raz i drugi, nie wytrzymał i rzucił szorstko i lękliwie:
— Cóż, trafiliście do domu?
Spojrzeli zdumieni — jakżeby można nie trafić do domu?
— Prawda, przecież to zaraz ze szosy na lewo, między topolami!...
— Topole — oho! — już je dawno dziedzic wyciąć kazali...
— Niema topoli — jęknęło mu serce i mówił śpieszniej...
— ...a potem koło kapliczki cmentarz —
— Kapliczki? — jeszczem bydło pasał, jak ją rozebrali...
— ...a potem przez groblę koło karczmy — i już wieś...
— A juści! ino, że ani grobli, ani karczmy już niema...
Nie pytał się już więcej.
— Topole, kapliczka, karczma, grobla... niema, dlaczego niema?...
— Niema... są, pamięta dobrze, widzi teraz. Nie...