Strona:Władysław Stanisław Reymont - Na zagonie.djvu/236

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Pan Pliszka usiadł pod niskim kominem i raz po raz dziobał pogrzebaczem w dogasające węgle. Kruczek wyciągnął się przy nim na ziemi i spał.
Cicho było, Józkowa muzyka przez mury dopływała, jak niewyraźne majaczenie, a zegar cykał monotonnie, powolnie, ciągle.
— Na długo pani pojedzie? — zapytał cicho.
— Na dwa, albo i trzy dni! Chcę też skończyć chustki, to może pan Pliszka w poniedziałek odeśle je do fabryki.
— W poniedziałek święto! — rzekł krótko.
— Ale to przecież fabryka żydowska, i kantor będzie otwarty.
— Aha! dobrze.
— A pan Pliszka nigdzie na święta nie pojedzie?
— Także! Nie jestem bogacz, żebym mógł jeździć na spacery! — powiedział z naciskiem, rzucił pogrzebacz i poszedł spać.
Ale nie spał, nie mógł zasnąć, w jakąś godzinę zajrzała do niego pani Radzikowa.
— Że do dnia jedziemy, to chciałam prosić, żeby tu pan Pliszka miał oko na mieszkanie.
Nie odpowiedział, zaklął tylko pocichu i leżał, jak martwy, w tej dziwnej, niezrozumiałej męce, która go przenikała coraz boleśniej: była to męka tęsknoty bezcelowej jeszcze, głuchej, a tak bolesnej, tak bolesnej.
— Wszyscy jadą... wielkie państwo... balowania im potrzeba... ale... — roztarł kułakiem ten mglisty cień, co mu znowu przydusił oczy. — Bieda aż piszczy, a na