Strona:Władysław Stanisław Reymont - Na zagonie.djvu/235

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

że się aż przeżegnał i śpiesznie powrócił na kamień, pod ścianę.
Józiek wciąż grał na harmonijce, a grał coraz zapamiętalej — to walce huczące, jak burza, to mazury, które były huraganami, to oberki takie, że aż harmonijka jęczała ze zmęczenia, to znowu dziwne piosenki, piosenki proste, łzawe, smutne — takie, jakie płyną po polach w jesienne noce, pełne pomiotów wichury, płaczów drzew marznących, jęków ziemi zmęczonej i szelestów suchych badylów, a z bramy głównej odpowiadał mu głos rzewnej ligawki pastuszej, dzisiaj pewnie wykręconej z tych wierzbin, co rosły nad fabrycznemi sadzawkami, na której grywał stróż fabryczny.
Ligawka miała dziwny głos płaczu i skargi, jakby jęk duszy tych wierzbin, tych drzew, tęskniących za słońcem, za wichrem, co buja po polach, jakby jęk tych drzew, zatruwanych przez dymy, duszonych przez mury, przez brak powietrza, przez te straszne odpływy fabryczne konających.
— Józef, a dałbyś spokój! Skrzypisz a skrzypisz, aż uszy bolą! — zawołał pan Pliszka rozdrażniony i powrócił do izby.
Pani Radzikowa jeszcze nie spała, wiązała z pośpiechem frendzle u chustek wełnianych, których stosy leżały na podłodze, a Antoś, przy drugim końcu stołu, zatkał uszy rękami i uczył się, wykuwał lekcje.
— Przestałaby pani, a to oczów szkoda!
— Muszę skończyć dzisiaj. Jutro przecież jedziemy na wieś, do mojego brata księdza. Antoś butów nie ma, a wpis trzeba płacić.