Przejdź do zawartości

Strona:Władysław Stanisław Reymont - Na zagonie.djvu/213

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ostrych dźwięków — i uczucie coraz mocniejsze krępowało go do tego tłumu. Msza się skończyła, i ksiądz zaintonował:
— »Bóg się rodzi! moc truchleje!« — a tłum pochwycił melodję i prowadził ją wielkim głosem, aż ziemia drżała, aż gałązki świerków i płomyki świec zaczęły się chwiać, i dołączać swoje drżenia, blaski, do blasków źrenic i drżeń serc, i łączyć się w jeden hymn, wielki i radosny.
— »Wzgardzony — okryty chwałą!« — powtarzał Kubicki, i dreszcz go przejmował gorący, bo te głosy i całe uroczyste napięcie dusz obejmowało go w moc swoją.
— »A słowo ciałem się stało!« — coraz mocniej śpiewali; słowa, dźwięki, blaski, wszystko zda się skłębiać i płynąć w świat — głębokie tchnienie wiary niesie ją do stóp Nieznanego.
— »Śmiertelny — Król nad wiekami« — śpiewa coraz donośniej Kubicki, i kładzie całą duszę w te słowa, i czuje, że mu ten kościół, ten tłum rozśpiewany, te dźwięki i wiara wyrywa z serca wszystkie wspomnienia złe z pamięci, i czuje się spokojnym i ufnym, niby dziecko.
— Marcysiu, wstań! — szepnął po skończeniu kolędy, bo dziewczyna cały czas klęczała, czuł jej twarz przy swojej nodze.
Po drugiej mszy wyszli z kościoła.
Wawrzon już był z końmi. Na świecie było błękitnawo od dnia, ludzie rozsypywali się przed kościołem, gromadzili kupkami, rozmawiali, zabijali ręce, tłukli butami o drogę, bo mróz był siarczysty.