Strona:Władysław Stanisław Reymont - Na zagonie.djvu/176

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ha! cóż ty, bracie, powiesz?
Tomek rzucił mu się do nóg i gadał prędko i bezładnie:
— Dostałem dymisję, wielmożny naczelniku, wygnali mnie. Pietnaście lat służyłem i zostałem bez służby... do roboty nie chcą mnie wziąć... pięciorgo sierot zostało bez chleba... Przyszedłem się dopraszać łaski wielmożnego naczelnika... bieda tak mnie już zmogła, że i tchu złapać nie mogę... Na plancie wszystkie roboty znam... poczciwie służyłem...
— Panie naczelniku, to ten Tomek Baran, dróżnik, wydalony ze służby za kradzież żelastwa kolejowego.
— Nie kradłem, wiel... naczel... a wygnali mnie... Nie wzionem, jak na spowiedzi świętej mówię... Wygnali mnie sierotę... i lemeryture wzieny, strączkę z pensyi wzieny... kaucye wzieny... Zostałem bez niczego, jak ten palec.
— Mógł być pociągnięty do odpowiedzialności karnej — szepnął dozorca, obojętnie patrząc w okno.
— Widzisz, a toż zasłużyłeś, bracie, na więzienie, ha! — powiedział poważnie naczelnik.
— Przez co ja miałem iść do kryminału! Zabiłem to? ukradłem co? — zawołał żywo Tomek i aż zadygotał cały ze złości nagłej.
— Z litości się to zatarło, bo ma dużo dzieci.
— Nie wsadzono cię, bo miano litość nad twojemi dziećmi, ha! Powinieneś być wdzięcznym, ha! — powtarzał wolno i uroczyście naczelnik.
— Przyszedłem się dopraszać sprawiedliwości.