Przejdź do zawartości

Strona:Władysław Stanisław Reymont - Na zagonie.djvu/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nogę. Kobiety, jak czerwone plamy, przyciskały się do ścian, ściskając kolana, bo wiatr zawiewał przejmujący. Rozmawiali cicho i spoglądali na drogę, ku kościołowi, którego wieże poprzez nagie gałęzie drzew rysowały się na tle powietrza wyraźnie.
Do zmarłego ciągle ktoś wchodził i wychodził, przez uchylone drzwi błyskały światła żółtych świec, wydłużane przewiewem, i migał ostry, czarny profil leżącego w trumnie.
Zapach jałowcu dolatywał razem z pomieszanemi słowami modłów i mruczeniem niemowy.
Ksiądz wreszcie nadszedł z organistą.
Wyniesiono białą, sosnową trumnę na wóz. Baby zawiodły zwyczajny płacz, i cały orszak ruszył, śpiewając, długą ulicą wioski ku cmentarzowi.
Ksiądz zaintonował śpiew i szedł śpiesznie przodem w swoim czarnym berecie na głowie, otulając futrem białą komżę, której wstęgi szeleściły na wietrze... Od czasu do czasu rzucał tylko w powietrze przyciszone, zmrożone niejako, słowa łacińskiej pieśni i znudzonym, a pełnym niecierpliwości wzrokiem wybiegał naprzód.
Wiatr szamotał czarną chorągwią, a wymalowane na niej śmierć i piekło chwiały się, podrywane na wszystkie strony, jakby poglądając ku domom, przed któremi stały kupkami baby w czerwonych zapaskach na głowie i chłopi z odkrytemi łbami.
Wszyscy się pochylali nabożnie i bili w piersi, żegnając.
Psy pomiędzy opłotkami docierały zajadle, niektóre wskakiwały na kamienne płoty i wyły.