Jedenasta zaczęła wybijać, kiedy skończyła się narada i ostateczna decyzya zapadła; zwarły się mocno dłonie jakby w niemej przysiędze, skrzyżowały się wierne spojrzenia, i pierwszy przemówił Wodzicki, pochylając głowę przed Kościuszką:
— Powszechna ufność w twoje ręce składa ster skołatanej Rzeczypospolitej.
— Wola narodu w tobie upatruje jedynego pana i zbawcę.
— Twoje cnoty, twoje czucia i twój jeniusz, oto czem zbawisz i podźwigniesz.
— Obywatelu-Naczelniku, w tobie wszystka wiara i nadzieja Polski.
— Każesz umierać — padniemy co do jednego. Rozkazuj, Dyktatorze.
Leciały korne słowa do stóp prawego Naczelnika Narodu. Nie odzywał się, może udawał, że nie słyszał, co do niego mówiono. Stał podobien ognistemu posągowi, w żarach wszystek i płomieniach. Majestat bił od niego, nieledwie świętość. Chwila była wzniosła i poruszająca do łez. Wiedzieli, jako tylko śmierć prowadzi do wolności, i dobrowolnie wybrali śmierć. Nikt się nie zawahał. Sami się dawali na ołtarz całopalenia, by ofiarą własnej krwi kupić u losów szczęście Ojczyzny. Zaiste, obraz to był bohatyrów. Odchodzili w uroczystem milczeniu spełnionej powinności. Szli amfiladą ziemnych pokojów do tajnego wyjścia, poprzedzani przez adjutantów z zapalonemi światłami. Nie wiedział nawet kiedy odeszli, dopiero trzask zawieranych drzwi zbudził jego uwagę. Obejrzał się na strony. Był sam jeden. Wielka komnata, pogrążona w słabych brzaskach świateł, zaledwie dawała się objąć oczami. Ze ścian wyzierały konterfekty mężów zasłużonych w narodzie, niegdzie widniały starożytne zbroje, stały farfurowe wazy, dające podobieństwo bukietów rozkwitłych, polśniewały oślepłe ze starości zwierciadła i przygasłe złocenia. Staroświecki sprzęt surowym kształtem gęsto zalegał pawimenty. Obejrzał się raz jeszcze i ruszył do stancyi, przeznaczonej sobie na kwaterę, lecz nagle zatrzymał się przed progiem. Owo między oknem a drzwiami wyłoniła się przed nim jakby groźna chmura: dźwigał się na koniu olbrzymim skrzydlaty rycerz z kopią złożoną do ataku. Orle skrzydła ramion, czarna, złotem nabijana zbroja i szyszak, powiewający czubem czarnych piór strusich, nadawały mu pozór majaczenia. Z poza opuszczonych krat przyłbicy jakby świeciły spojrzenia, zaś koń, cały w blachach i łuskach, zdawał się brać pęd bojowy. Skrzydlaty rycerz uderzał z furyą na niewidzialnego wroga, porywała go jakaś moc, niczem nie pohamowana. Zdał się być wichrem w kształt rycerza zaklętym, posępnem widmem chwały i świetności dawno struchlałych pokoleń.