Strona:Władysław Stanisław Reymont - „Przysięga Kościuszki”.djvu/4

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
4
Przysięga Kościuszki.

Kościuszko pochylił głowę jakby przed cieniem zjawionej w tej wielkiej godzinie duszy praojców i nawrócił z powrotem do stołu. Ale skrzydlaty majak przysłonił mu sprawy najbliższe i zażegł niepokojące myśli. Upłynęło sporo czasu, nim jął odczytywać na nowo gotowy już do podpisów i proklamowania publicznego akt insurekcyjny.
— Za kilka godzin, a słowo stanie się ciałem! — pomyślał i odwrócił się gwałtownie, odniósł bowiem wrażenie, jakby ktoś wypowiedział te słowa. Nie było jednak nikogo w komnacie. Pałac Wodzickich, gdzie okoliczności zakwaterowały go na tę pamiętną noc z 23 na 24 marca, zdawał się jakby wymarłym. Za oknami również leżało milczenie i czaiła się zimna, przymglona noc. Na niebo, zawalone skołtunionemi chmurami, wypływał księżyc, podobien srebrnemu korabiowi, wynurzającemu się z odmętów. Odłożył manifest, gdyż myśli o jutrze — o tem jutrze przygotowywanem i wymarzonem w długie, nieprzespane noce, porwały go w szpony udręczeń. Spróbował zajrzeć w przyszłość i cofał się w zabobonnym lęku, jakby przed obliczem groźnej prawdy, wyłaniającej się z ciemności przeznaczeń. Biorąc taką dyspozycję umysłu za skutek przemęczenia trudami dni ostatnich, poszedł do swojej stancyi i, jak był stał, rzucił się na łoże, nagotowane za parawanem z zielonej kitajki. Ale i tam nie opuściła go troska czująca, i tam dopadły dręczące pytania i, obsiadłszy duszę jakoby stadem drapieżnego ptactwa, złowróżbnie zakrakały.
Po chwili Zaręba zobaczył go znowu na wielkiej sali pochylonym nad planami. Późno już było, świece w pająku gasły jedna po drugiej, coraz mroczniej spozierały ze ścian oczy konterfektów, coraz mgliściej rysowały się sprzęty, a skrzydlaty rycerz stawał się jeno cieniem ledwie dojrzanym. Wtem jakieś krzesło odsunęło się gwałtownie i zaskrzypiała posadzka. Zaręba stanął we drzwiach. Kościuszko promenował się zwolna, cyrkulując dokoła stołu, i raz po raz przystawał, by coś zobaczyć na mapie, lub przeczytać w rejestrach. Uderzyła północ. Duszno mu się naraz zrobiło, powietrze, nazbyt nagrzane i przejęte zapachami świec dogasających, przyprawiało o zawroty głowy, zaś ta sala wydała się naraz jakby grobową izbą, pełną ciemności i nieodgadnionych przerażeń.
— Otworzyć okna! — rzucił krótki rozkaz, spełniony w milczeniu przez Zarębę.
Wystawił zgorączkowaną twarz na chłodne powiewy. Noc wtargnęła do sali, a wraz z nią spłynęły dźwięki jakiejś oddalonej muzyki.
— Kapela o północy! Co to znaczy? — spytał oczekującego rozkazów Zarębę.
— Hejnał z wieży Maryackiej, jak zwyczajnie przegrywany co godzina.
Hejnał rozgłaszał się coraz cudniej. Jakby noc zaśpiewała senną litanię mrących godzin. W niezgłębionej cichości i ciemnościach rozświergotały się złociste trele niby ptakowie przed wschodem, śpiewający radosną pieśń do słońca. Polały się perliste kaskady i wytrysnęły dzwonne fontanny. Słodko zaszeleściły deszcze niebiańskich melodyi. Gorącym i niebosiężnym pacierzem grała niewidzialna kapela. Płomiennemi usty zdały się śpiewać zburzone ciemności. A kiedy hejnał przechodził w ledwie dosłyszalne pianissima, powietrze zdawało się drgać jakby warem szemrzących w południową spiekotę kwiatów, jakby wonnym pogłosem zbóż, przegarnianych skrzydłami omdlewających żarów. Ziemia śpiewała niebu hymn szczęścia. Zasię chwilami dominował głos mocny, uroczysty i rozległy — niby głos duszy samotnej, wyznający się wszystkiemu światu ze swoich nieśmiertelnych tęsknot i marzeń. Zaczem podniosły się jakieś skargi jękliwe, jakieś żałosne błagania zawodziły w przemglonych pustkach, jakieś szlochy zrozpaczonych. Lamentowała straszna nędza żywota. Odstąpił na stronę przejęty do żywego i wzburzony. Nagła niemoc ogarnęła go, że zasiadł ciężko przy stole. Myśli wzięły inny zgoła obrót, chwiejny i smutny. Poczuł się jak człowiek, gdy mu zabraknie gruntu pod nogami, a zostanie w bezradnej męce zrozpaczenia i niepewności.