Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/362

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 360 —

— Poganiaj, Pietrek, prędzej — przynaglali, rozglądając się niespokojnie po niebie, przycichli jakoś, szli bezładnie bokami drogi, bo środkiem był srogi piasek, że tylko niekiedy co tam któraś zawziętsza, dopadłszy wozu, ulżyła se, pokrzykując zajadle:
— Ty świnio! ty tłumoku! A do sołdatów, łajdusie zapowietrzony.
— Używałaś, to nażrej się teraz wstydu, posmakuj zgryzoty! — darły się nad nią.
Pietrek, parobek Borynów, któren powoził, bo żaden drugi nie chciał, szedł przy wozie, smagał krowy, a skoro jeno upatrzył porę, szeptał do niej litośnie:
— Już niedaleczko... pomsty za taką krzywdę... ścierpcie ino...
Zaś Jagusia w postronkach, na gnoju, zbita do krwi, w porwanem odzieniu, pohańbiona na wieki, skrzywdzona ponad człowiecze wyrozumienie i nieszczęsna ponad wszystko, leżała, jakby już nie słysząc, ni czując, co się dzieje dokoła, tylko żywe łzy nieustanną strugą ciekły po jej twarzy posiniaczonej, a niekiedy wzniesła się pierś, niby w tym krzyku skamieniałym.
— Prędzej, Pietrek! prędzej! — wołali coraz częściej, rosła w nich bowiem niecierpliwość, jakby opamiętanie, że już prawie w dyrdy dosięgli granicznych kopców pod samym lasem.
Podnieśli deski woza i wraz z gnojem, jak to ścierwo obmierzłe, rzucili, jaże ziemia pod nią jęknęła, padła wznak i nawet się nie poruszyła.
Dopadła jej wójtowa i, kopnąwszy nogą, zawrzeszczała: