Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/320

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 318 —

— Cyganisz, jak pies! Zawdyś me ocyganiał! Już me teraz nie zwiedziesz! Strach ci Jaśkowego kija, to się wijesz, kiej ta przydeptana glista! A ja mu zawierzyłam, jak komu najlepszemu! Mój Boże, mój Boże! A Jasiek taki poczciwy, nawiózł mi podarunków, nigdy mi nie powiedział marnego słowa, i ja mu tak odpłaciłam. I takiemu przeniewiercy zawierzyłam, takiemu zbójowi! takiemu psu! Idź se za Jagusią! — zawrzeszczała, przyskakując do niego z pięściami — idź, i niech was pożeni hycel, pasujeta do siebie, lakudra i złodziej.
Padła na ziemię, zanosząc się strasznym, obłąkanym płaczem.
Mateusz stał nad nią, nie wiedząc, co począć, matka chlipała kajś pod ścianą, gdy wyszedł ze sadu Jasiek i, przystąpiwszy do żony, jął jej szeptać tkliwe, przesiąkłe łzami, a pełne dobrości słowa:
— Chodź do dom, chodź, sieroto. Nie bój się, nie ukrzywdzę cię, masz ty już dosyć za swoje, chodź, żono...
Wziął ją na ręce i, przeniósłszy na przełaz, krzyknął do Mateusza:
— Pókim żyw, to ci jej krzywdy nie daruję, tak mi dopomóż, Panie Boże!
Mateusz milczał, dusił go wstyd i zalewał mu serce taką gorzkością i taką dojmującą udręką, że poniósł się do karczmy i pił przez całą noc.
Cała historja migiem się rozniesła po wsi, a ku niemałemu podziwowi, z wielkiem też uważaniem rozpowiadali o Jaśkowem postąpieniu.