Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/301

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 299 —

z Mateuszem i, żeby cosik pewnego uradzić, zamknęli się w stodole, gdyż do chałupy cięgiem ktoś wpadał na wywiady.
Mrok już docna przysłonił świat, Hanka podoiła krowy i Pietrek przyjechał z boru, kiej dopiero wyszli; Antek wziął zaraz rychtować brykę, zaś Grzela z Mateuszem, la zamydlenia oczów, poszli szukać Rocha po chałupach.
Dziwowali się temu, boć każden byłby przysiągł, jako siedzi schowany kajś u Boryny.
— Zaraz po obiedzie gdziesik się zapodział i ani słychu! — rozgłaszali przyjaciele.
— Ma szczęście, jużby se ano w dybkach wędrował!
I wmig się rozniesło, jak chcieli, że Rocha już od południa niema we wsi.
— Przewąchał i zwiał, kaj pieprz rośnie! — pogadywali radzi.
— Niech jeno nie powraca więcej, nic ta po nim! — rzekł stary Płoszka.
— Przeszkadza wama? A może was ukrzywdził, co? — zawarczał Mateusz.
— A mało to narobił mątu? Mało to was nabuntował? Jeszczek przez niego cała wieś ucierpi...
— To go złapcie i wydajcie!
— Żebyśta mieli rozum, toby go już dawno mieli...
Sklął go Mateusz i chciał pobić, ledwie ich rozdzielili, więc jeno mu nawytrząchał pięścią, nasobaczył i odszedł, a że już było docna pociemniało na świecie, to i naród porozchodził się po chałupach.