Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/300

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 298 —

rozdygotana ze strachu, że, gdy któryś zbliżył się do niej, zaskrzeczała nieprzytomnie:
— Schowałam go pewnie pod siebie, co? Szukajcie!..
A kiedy skończyli, Antek przystąpił do starszego i, kłaniając mu się w pas, zapytał pokornym głosem:
— Dopraszam się, czy to Rocho zrobił jakie złodziejstwo?...
Urzędnik zajrzał mu jakoś zbliska w twarz i rzekł z naciskiem:
— A wyda się, że go ukrywasz, to już razem powędrujecie, słyszysz!..
— Dyć słyszę, jeno nie poredzę wymiarkować, o co sprawa! — podrapał się frasobliwie, urzędnik spojrzał ostro i poniósł się na wieś.
Chodzili jeszcze po różnych chałupach, zaglądali tu i owdzie, przepytując kogo się jeno dało, że już słońce zaszło, i drogi zapchały się stadami, pędzonemi z pastwisk, gdy odjechali, nic nie wskórawszy.
Wieś odetchnęła, i naraz przemówili wszyscy, każden bowiem rozpowiadał, jak to szukali u Kłębów, jak u Grzeli, jak u Mateusza, i każden widział najlepiej i najmniej się bojał i najbarzej im dopiekał.
Jaż Antek, kiedy już ostali sami, rzekł cicho do Hanki:
— Sprawa widzę, taka, co już niesposób trzymać go w chałupie.
— Jakże, wypędzisz go! taki święty człowiek, taki dobrodziej!
— A żeby to wciórności! — zaklął, nie wiedząc już, co począć, szczęściem, iż pokrótce przyleciał Grzela