Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/298

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 296 —

— Skrzyknę wieś i nie damy was, Rochu! — srożył się Michał, wyłamując sielną gałąź i groźnie tocząc oczami.
— Nie bajdurz! Rochu, za bróg i w żyta, prędzej ino! Przywarujcie kaj w bróździe, póki was nie zawołam. A chybko, by nie nadeszli...
Rocho zakręcił się po izbie, cisnął jakieś papiery Jóźce, leżącej na łóżku i zaszeptał:
— Schowaj pod siebie, a nie wydaj!
I jak był, bez czapki a kapoty, rzucił się w sad i przepadł, jak kamień we wodzie, że jeno kajś za brogiem zaruchało się żyto.
— Odejdź, Grzela! Hanka, do swojej roboty! Uciekaj, Michał, i ani mrumru! — rozkazywał Antek, zasiadając do przerwanej roboty, i jął znowu nacinać sierp tak równiuśko i spokojnie, jak przódzi, tylko, że co trochę podnosił ostrze pod światło, a strzygł ślepiami na wszystkie strony, gdyż naszczekiwania psów były coraz bliższe, i wnet rozległy się ciężkie stąpania, brzęki pałaszów i rozmowy...
Zatłukło mu serce, i zadygotały ręce, ale ciął równo, akuratnie, raz za razem, nie odrywając oczów, aż dopiero kiej przed nim stanęli.
— Rocho doma? — pytał wójt, wielce zalękniony.
Antek obrzucił spojrzeniem całą kupę i odrzekł wolno:
— Musi być na wsi, bo nie widziałem go od rana.
— Otworzyć! — rozkazał grzmiąco jakiś starszy.
— Przeciek wywarte! — odburknął Antek, dźwigając się z ławy.