Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/297

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 295 —

— Ani chybi, że jeśli mają kogo wziąć, to tylko Rocha!
— Jakże, możemy go to dać, co? Rodzonego ojca, co? — krzyczał Mateusz.
— Hale, niesposób się im przeciwić, ani mowy o tem...
— Niechby się kaj schował, trza go przestrzec, juści... — jąkał Bylica.
— A może to co drugiego, może to z wójtem sprawa... — wtrącił nieśmiało Stacho.
— Na wszelki przypadek lecę go przestrzec! — zawołał Grzela i buchnął we zboża, przebierając się ogrodami do Borynów.
Antek siedział w ganku, nakuwając sierpy na kowadełku, i porwał się strwożony, dowiedziawszy się, o co idzie.
— Właśnie, co jeno przyszli. Rochu, a chodźcie-no do nas! — krzyknął.
— Co się stało? — pytał stary, wyściubiając głowę przez okno, ale, nim mu rzekli, przyleciał, srodze zaziajany, Michał organistów.
— Wiecie, a to do was, Antoni, walą żandarmy! Już są nad stawem...
— To po mnie! — jęknął Rocho, zwieszając smutnie głowę.
— Jezus, Marja! — krzyknęła Hanka, stając w progu, i uderzyła w płacz.
— Cicho! Trza zaradzić jakoś! — szeptał Antek, tężąc myślą.