Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/294

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 292 —

Jagusia też poszła ku wsi, ale dziwnie czegoś markotna.
— Pewnikiem przerwałam waju pacierze, co? — syknęła Kozłowa, idąc pobok.
— Zaśby ta pacierze! Czytał mi z książki takie historje, ułożone do wiersza.
— Cie... a ja miarkowałam całkiem co drugiego. Organiścina pchnęła me go szukać... lecę w tę stronę, rozglądam się... pusto... tknęło me cosik, by zajrzeć pod gruszkę... patrzę... siedzą se jakieś turkaweczki... gaworzą... Juści, miejsce sposobne... zdala od ludzkich oczów... juści...
— Żeby wam ten paskudny ozór pokręciło — buchnęła, wyrywając się naprzód.

— I będzie cie miał kto rozgrzeszyć! — krzyknęła za nią urągliwie.



X.


Jagusia zaraz na wstępie pomiarkowała, że na wsi dzieje się cosik ważnego, psy jakoś zajadlej naszczekiwały w obejściach, dzieci kryły się po sadach, wyzierając jeno z za drzew i płotów, ludzie już ściągali z pól, chociaż słońce było jeszcze wysoko, gdzieś znów zbierały się rajcujące cicho kobiety, a na wszystkich twarzach widniał srogi niepokój, i wszystkie oczy pełne były lęku i oczekiwań.
— Co się to wyrabia? — spytała Balcerkówny, wyglądającej z za węgła.