Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/284

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 282 —

i sercem, ani nawet myśląc, na jaki brzeg ją wyniesą, ni na jaką dolę.
I czy się późną nocą kładła do snu, czy się rankiem zrywała z pościeli, to zawdy jednym pacierzem dygotało jej serce:
— Obaczę go znowu! obaczę!
A nieraz, kiedy klęczała przed ołtarzem, i ksiądz wyszedł ze mszą, i zagrały przejmującą nutą organy, i wionęły kadzielne dymy, i roztrzęsły się gorące szepty pacierzy, i kiedy zapatrzyła się rozmodlonemi oczami w Jasia, któren, biało przybrany, smukły, śliczny, ze złożonemi rękami snuł się w tych dymach i kolorach, jakie biły z okien, to się jej widziało, co żywy janioł zestąpił z obrazu i oto płynie ku niej ze słodkim prześmiechem... idzie... że raje otwierały się w jej duszy, padała na twarz, w proch, przywierając wargami do miejsc, kaj przeszły jego stopy, i, porwana zachwyceniem, śpiewała wszystką mocą człowieczej szczęśliwości:
— Święty! Święty! Święty!
A nieraz i msza się skończyła, i ludzie się porozchodzili, i Jambroż już w pustym kościele przedzwaniał kluczami, a ona jeszcze klęczała, zapatrzona w puste po Jasiu miejsce, rozmodlona przenajświętszą cichością upojenia, tą radością, nabrzmiałą do bólu, temi jeno łzami, co jej same spływały z oczów, kiej ziarna pełne, ważkie i przeczyste.
Że już dnie były dla niej, jako te ciągłe święta, jako te uroczyste odpusty w nieustannej radości nabożeństwa, jakie się cięgiem odprawiało w jej duszy, bo kiedy wyjrzała w pole, to dzwoniły jej tem samem doj-