Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/283

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 281 —

— Właśnie posłałam po nią, bo mam dużo do prasowania — odrzekła matka.
I przyszła wkrótce tak wystrojona, że Jasio aż się zdumiał.
— Cóżto, idziecie na wesele?
— A może przysłali do was z wódką? — zapiszczała któraś z dziewczyn.
— Zaśby ta kto śmiał, dyćbym go przepędziła na cztery wiatry! — ośmiała się, kraśniejąc, kieby róża, że to wszyscy na nią patrzeli.
Stara zapędziła ją zaraz do prasowania, poleciały za nią organiścianki wraz z Jasiem, i tak się im wkrótce zrobiło wesoło, tak gruchali śmiechem z bele głupstwa i wrzeszczeli, jaże organiścina musiała przykarcać:
— Cichocie, sroki! Jasiu, idź lepiej do ogrodu, nie wypada ci tu suszyć zębów.
To rad nierad wziął książkę i powlókł się, jak zwykle, w pole, i tam kajś daleko za wsią, na miedzach, pod gruszami, na granicznych kopcach, przesiadywał, zagłębiony w czytaniu, albo jeno se medytujący.
Ale Jagusia dobrze już znała te samotne schroniska, dobrze wiedziała, kaj go szukać utęsknionemi oczami, kaj się nieść do niego choćby jeno tą myślą radosną; krążyła bowiem kole niego, kieby ten motyl w kręgu światła, i krążyć musiała, parło ją za nim niepowstrzymanie i wlekło tak nieprzeparcie, że się już dała bez pamięci na wolę tej jakiejś lubej mocy, dała się jakby wodom spienionym, co ją ponosiły w jakoweś wyśnione światy szczęśliwości, dała się wszystką duszą