Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/278

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 276 —

Jasio, chociaż służył do mszy, a w przerwach żarliwie się modlił, jednak dostrzegł Jagusię, klęczącą nieco zboku, i co podniósł głowę, to widział jej modre, błyszczące oczy, wlepione w siebie, i jakiś przytajony uśmiech na rozchylonych, czerwonych wargach.
Zaraz po kościele zabrał go ksiądz na plebanję i zasadził do pisania, że dopiero po południu wyrwał się na wieś odwiedzać znajomków.
Najpierw zaszedł do Kłębów, gdyż siedzieli najbliżej, przez dróżkę jeno, w chałupie jednak nie zastał nikogo, a tylko w sieniach, wywartych naprzestrzał, cosik zaruszało się w kącie, a jakiś głos zachrypiał:
— Dyć to ja, Jagata! — uniesła się, rozkładając ręce ze zdumienia — Jezu, pan Jasio!
— Leżcie spokojnie. Chorzyście, co? — pytał troskliwie i, przysunąwszy se pieniek, przysiadł blisko, ledwie rozpoznając jej twarz, wyschniętą, kiej ziemia.
— Jeno już Pańskiego miłosierdzia czekam — głos jej zabrzmiał uroczyście.
— Cóż to wam jest?
— A nic, śmierć se we mnie rośnie i na żniwo czeka. Kłęby me ano przytuliły, bym se u nich pomarła, to pacierz mówię i wyglądam cierpliwie onej godziny, kiej kostucha zapuka i powie: pódzi, duszo umęczona.
— Czemuż do izby was nie przeniosą?
— Hale, póki nie pora, to co ta bede im zabierała miejsce... i tak cielaka musiały ze sieni wyprowadzić. Ale mi przyobiecały, że na tę ostatnią moją godzinę to me przeniosą do izby, na łóżko pod obrazy, i świecę mi zapalą... i księdza sprowadzą... a potem we świą-