Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/257

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 255 —

jakąś myśl, bo wyłamał po drodze sporą gałąź i, wsparłszy się o płot, obstrugiwał, pasując do ręki a zważając na burków, którzy, chociaż szli jak mogli najpowolniej, zrównali się z nim pokrótce.
— Kajże to pan starszy, na prześpiegi? — zagadał urągliwie.
— Po służbie, panie gospodarzu, a może nam w jedną stronę, co?
— Radbym z duszy, ale widzi mi się, co nam kaj indziej drogi wypadną.
Rozejrzał się prędko, na drodze ni żywej duszy, jeno co kancelarja była jeszcze za blisko, więc ruszył z nimi, trzymając się kole płota i pilnie bacząc, by go znagła nie obskoczyli.
Zmiarkował się starszy i dalejże pogadywać z przyjacielska i srodze wyrzekać, jako od samego rana jeszcze nic nie miał w gębie.
— Naczelnikowi pisarz nie żałował, to pewnikiem i la pana starszego ostawił jakie ochłapy. Na wsiach przeciek smaków nie postawią; cóż, kluski a kapusta nie la takich panów — przekpiwał z rozmysłem, jaże młodszy, sielny parob, o rozlatanych ślepiach, cosik zamamrotał, ale starszy nie popuścił ni słowa.
Antek się jeno prześmiechał, wyciągając coraz lepiej kulasy, że ledwie za nim nadążyli, nie bacząc już na wyboje ni kałuże. Wieś była pusta, jakby wymarła, i słońce tak doskwierało, że jeno niekiedy co ta ktoś wyjrzał za nimi lub kajś w cieniach zabielały dziecińskie głowiny, a tylko jedne pieski przeprowadzały ich wiernie z niemałym jazgotem i docieraniem.