Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/236

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 234 —

— Widzi mi się, co będą ugaszczali naczelnika — zekł któryś.
— Pono wczoraj pisarz przywiózł cały półkoszek napitków.
— Schlają się, jak łoni.
— A bo to nie mogą, mało to im naród składa podatków, a przeciech nikto im na ręce nie patrzy — wyrzekł Mateusz, ale ktosik zakrzyczał:
— Cichojta, strażniki ano przyszły.
— Jak wilki się włóczą, że ni pomiarkować, kiedy i którędy.
Przycichli jednak trwożnie, gdyż strażnicy zasiedli pod kancelarją, otoczeni przez kupę ludzi, między którymi był wójt, młynarz, a nieco zdala kręcił się kowal, pilnie nasłuchujący.
— Młynarz się łasi, kieby ten głodny pies!
— Bo, kogo się boją, ten mu najmilejszy!
— Kiej są strażniki, to naczelnika ino patrzeć! — zawołał Grzela, wójtów brat, i odszedł na stronę, kaj stał Antek, Mateusz, Kłąb i Stacho Płoszka. Poredziwszy ze sobą, rozeszli się między ludzi, prawiąc im cosik a przekładając coś ważnego, że słuchali w wielkiej cichości, tylko niekiedy co tam ktoś westchnął, podrapał się frasobliwie albo strzygnął ślepiami ku strażnikom, kupiąc się zarazem coraz ciaśniej.
Antek, wsparty plecami o węgieł karczmy, gadał krótko, mocno i jakoby przykazująco, zaś w drugiej kupie pod drzewami Mateusz prawił z przekpinkami, jaże ośmiał się niejeden, a w trzeciej gromadzie przy smętarzu Grzela przemawiał tak mądrze,