Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/235

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 233 —

szemi ubierami, ale, skoro się jeno rozeszło, jako trzeba głosować na szkołę, gdyż tak chce sam naczelnik, jęli się mieszać, przechodzić z kupy do kupy i stowarzyszać wedle upodoby, że tylko jedna rzepecka szlachta trzymała się zosobna, zadzierzyście a hardo spozierając na chłopów, choć to biedota była taka, że, jak się z nich prześmiewali, trzech wypadało na jeden krowi ogon; reszta zaś narodu, splątana, kiej grochowiny, poroztrząsała się po placu, sporo chroniło się w cieniu smętarza i przy wozach.
Głównie cisnęli się pod wielką karczmę, stojącą naprzeciw kancelarji w kępie drzew, jakoby w tym gaju cienistym, tam się najskwapniej ciżbiąc; bo, chociaż chłodnawy wiater niezgorzej kolebał polami, spieka jednak podnosiła się okruteczna, dogrzewało, że już niejeden ledwie zipiał i w piwie szedł szukać ochłody. Bez to i karczma była przepełniona i pod drzewami stali kupami, gwarząc zcicha i deliberując nad ową nowiną, wraz też dając pilne baczenie na kancelarję i na pisarzowe mieszkanie po drugiej stronie domu, kaj rwetes i krętanina były coraz większe.
Od czasu do czasu pisarzowa wytykała oknem spaśną gębę i krzyczała:
— Śpiesz się, Magda! Ażebyś kulasy połamała, tłumoku jeden!
Dziewka przelatywała co trochę przez pokoje, jaże dudniało i brzęczały szyby, jakieś dziecko jęło się wydzierać wniebogłosy, kajś za domem gdakały wystraszone kury, a zaziajany stójka jął ganiać kurczątka, rozpierzchające się po zbożach i drodze.