Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/218

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 216 —

— Tak się w nich dusza tłucze, tak się bojają, biedoty!
— Sam wytropiłem i będę to puszczał — bronił się, ale je wypuścił.
A znowu kiedyś przyniósł młodego zajączka i, trzymając go za uszy, posadził przed nią na pierzynie.
— Trusia kochana, trusiuchna, od matuli cię wzieni, sieroto, od matuli.
Szeptała, cisnąc go do piersi, kiej dzieciątko, a głaszcząc i upieszczając, ale zając beknął jakby rozdzierany i wyrwał się z rąk, skoczył do sieni w całe stado kur, że rozpierzchły się ze srogim wrzaskiem, buchnął na ganek i przez Łapę, drzemiącego w sieni, rymnął do sadu, pies pognał, a za niemi Witek z krzykiem niemałym, z czego uczynił się taki harmider, jaże Hanka przyleciała z podwórza, zaś Jóźka śmiała się do rozpuku.
— Może go pies złapał, co? — pytała potem ździebko niespokojnie.
— A juści, obaczył mu jeno podogonie, zając wpadł we zboże, jak kamień we wodę, tęgi wywijacz! Nie markoć się, Józia, przyniesę ci co drugiego.
I znosił, co jeno mógł: to przepiórki, jakby złotem oprószone, to jeża, to oswojoną wiewiórkę, która strasznie do śmiechu skakała po izbie, to młode jaskółki, tak żałośnie piukające, że stare z krzykiem wdzierały się do izby, aż mu Jóźka kazała oddać, to insze różnoście, nie spominając już, co jabłek i gruszek nanosił tyla, ile mogli zjeść kryjomo przed starszemi, ale już ją to nie bawiło, bo często patrzała,