Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/216

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 214 —

— Kiej tak swędzi, mój Jezu! To mi już lepiej przywiążcie ręce, bo nie wytrzymam! — prosiła łzawo, ledwie wstrzymując się od darcia skóry, stara wymruczała nad nią jakąś zamowę, okadziła wysuszonym rozchodnikiem i, przywiązawszy jej ręce do boków, odeszła do roboty.
Jóźka leżała cicho, zasłuchana w brzęki much i w ten dziwny szum, co się jej cięgiem przewalał po głowie, słyszała, jak przez sen, że niekiedy ktosik z domowych zaglądał do niej i odchodził bez słowa, to się jej widziało, że ciężkie od rumianych jabłuszek gałęzie zwisają nad nią tak nisko, a ona próżno się zrywa i dosięgnąć ich nie poredzi, to znowu, że owieczki cisną się dokoła z jakimś żałosnym bekiem, ale, skoro Witek wsunął się do izby, zaraz go rozeznała.
— Zapędziłeś maciorkę? Cóż pedziała Nastusia?
— Taka była rada prosiakowi, że dziw go w ogon nie całowała.
— Widzisz go, będzie się z Nastusi prześmiewał!
— Prawdę mówię! I kazała pedzieć, co jutro do cię przyleci.
Zaczęła się nagle rzucać na łóżku i trwożnie wołać:
— Odpędź je, bo me zatratują, odpędź! Basiuchny! Baś! Baś!
I jakby zasnęła, tak leżała spokojnie. Witek odszedł, ale zaglądał do niej co trochę. Spytała go niespokojnie:
— Czy to już połednie?
— Kole północka być musi, wszystkie śpią.