Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/192

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 190 —

Ale to zdarzenie tak jakoś dziwnie rozebrało Antka, że, skoro jeno został sam na sam z żoną, zaczął się wyznawać z utrapień.
Słuchała z bijącem sercem, uważnie, nie przepuszczając ani jednego słowa, dopiero kiej wkońcu zapowiedział, jako im już nic nie pozostaje, jeno przedać wszystko i uciekać we świat, choćby do Hameryki, stanęła przed nim pobladła, kieby ściana.
— Nie pódę i dzieci na zatratę nie pozwolę! — wyrzekła groźnie — nie pódę! A jak mnie przyniewolisz, to siekierą łby dzieciom porozbijam, a sama choćby do studni! Prawdę mówię, tak mi, Panie Boże, dopomóż! Zapamiętaj to sobie! — krzyczała, klękając przed obrazami, jakby do uroczystej przysięgi.
— Cichoj! Dyć jeno tak mówię!
Wytchnęła nieco i rzekła ciszej, ledwie już łzy powstrzymując:
— Odsiedzisz swoje i wrócisz! Nie bój się, dam se radę... nie uronię ci ni zagona, jeszcze me nie znasz... nie popuszczę z pazurów. Pan Jezus pomoże, to i taki dopust udźwignę — płakała cicho.
Medytował długo i wkońcu powiedział:
— To bedzie, co Bóg da! trza poczekać na sprawę.
Że na nic się zdały chytre kowalowe zabiegi.