Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/191

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 189 —

— A może pan starszy mówią o tym dziadku, co to chodzi po wsi? Prawda, dyć go Rochem wołają!
Strażnik rzucił się niecierpliwie i rzekł groźnie:
— Nie róbcie szutek, przecież mieszka u was, wiadomo!
— Pewnie, co nieraz siedział u nas, ale siedział i u drugich. Proszalny dziadek, to kaj mu popadnie, tam i na noc głowę przytuli. Dziś w chałupie, indziej w obórce, a niekiedy i prosto pode płotem. Cóż to pan starszy upatrzył se na niego?
— Tak cóżby, nic, po znajomości pytam...
— Poczciwy człowiek, wody nikomu nie zamąci — wtrąciła Hanka.
— Nu, my znamy, kto on taki, znamy! — mruknął znacząco, próbując różnemi sposobami wypytywać o niego. Nawet już tabaką częstował, ale wszyscy tak gadali cięgiem jedno wkółko, że, nie mogąc niczego przewąchać, podniósł się z ławy ze złością: — A ja mówię, że mieszka u was w chałupie!
— Przecie go w kieszeń nie schowałem! — odburknął Antek.
— Ja tu po służbie, ponimajcie, Boryna! — cisnął się groźnie starszy, ale jakoś się udobruchał, dostawszy na drogę mendel jajków i sporą osełkę świeżego masła.
Witek poszedł za nimi trop w trop, rozpowiadając potem, jako wstępowali do sołtysa i próbowali zazierać do poniektórych okien, jeszcze oświetlonych, jeno co pieski tak naszczekiwały, że, nie poredziwszy nikaj zajrzeć kryjomo, z niczem odeszli.