Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/189

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 187 —

gie potwierdzali, że wyraźnie stronią od siebie i nikaj się nie schodzą, to się już uspokoiła z tej strony. Cóż z tego, że mu służyła, jak mogła najwierniej, że już jadło miał wybrane i na porę, w chałupie ochędożny porządek, że gospodarka szła jak najlepiej, kiej cięgiem był zły, chmurny, o bele co poniewierał i dobrego słowa jej nie dawał.
A już było najciężej, kiedy chodził cichy, strapiony, smutny, kiej noc jesienna, i ani się gniewał, ani uprzykrzał, a jeno ciężko wzdychał i na całe wieczory szedł do karczmy pić ze znajomkami.
Pytać otwarcie nie miała śmiałości, a Rocho klął się, że też nie wie o niczem, co mogło być prawdą, gdyż stary przychodził teraz jeno na noc, a całe dnie wędrował po okolicy ze swojemi książeczkami, a nauczając pobożne nabożeństwa do serca Jezusowego, którego urzędy wzbraniały odprawować po kościołach.
Aż któregoś wieczora, kiedy siedzieli jeszcze w izbie przy miskach, bo wiater się był zerwał po zachodzie, psy całą hurmą zaszczekały nad stawem. Rocho położył łyżkę, pilnie nasłuchując.
— Ktoś obcy! Trza wyjrzeć.
A tyla co jeno wyszedł, powrócił blady i rzekł prędko:
— Pałasze brzęczą na drodze! Jakby pytały, na wsi jestem!
Skoczył w sad i zginął.
Antek zbladł śmiertelnie i skoczył na równe nogi. Psy już docierały w opłotkach, na ganku rozległy się ciężkie stąpania.