Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/181

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 179 —

— A wójta to już nie baczysz? a drugich, co? — buchnął groźnie.
— Wszyćko bez ciebie! Wszyćko! — szeptała coraz bardziej rozżalona. — A czemuś me do się zniewolił, jak tego psa? Miałeś przecież swoją kobietę. Głupia byłam, a tyś me tak opętał, co już świata Bożego za tobą nie widziałam! I czemuś me potem ostawił samą, na pastwę?
Ale i on porwany żalami, zasyczał przez zaciśnięte zęby:
— To ja ci kazałem ostać moją macochą? Ja cię też pewnie niewoliłem, byś się tłukła z każdym, kto jeno chciał, co?
— To po coś mi nie wzbronił? Byś me miłował, tobyś me nie dał na wolę, nie ostawiłbyś me samej, a jeno strzegł przed złą przygodą, jak to drugie robią! — skarżyła się boleśnie i tak pełna niezgłębionego żalu, że już nie poredził się bronić. Odpadły go wszystkie złoście a serce się rozdygotało kochaniem.
— Cichoj, Jaguś, cichoj, dzieciątko! — szeptał z tkliwością.
— I taka krzywda mi się stała, to i ty powstajesz na mnie, jak wszystkie, i ty, i ty! — szlochała, wspierając głowę o stodołę.
Usadził ją przy sobie na miedzy i jął przygarniać do serca, a tulić, a głaskać po włosach i, obcierając jej, twarz zapłakaną, całował jej wargi roztrzęsione, i te oczy zalane gorzkiemi łzami, te kochane a tak przesmucone oczy. Pieścił ją, przyhołubiał i spokoił, jak jeno poredził, że już płakała coraz ciszej, przyrwieącaj doń