Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/180

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 178 —

— I ani ci w głowie postało zajrzeć do mnie, co inszego miałaś w myślach!...
— Czekałeś to me, Jantoś, czekałeś? — wyjąkała niedowierzająco.
— I jak jeszcze! A to, kiej ten głupi, co dnia wisiałem u kraty i oczy wypatrywałem za tobą, i co dnia cię czekałem! — Nagły żal nim zatrząsł.
— Jezu kochany! A tak me skląłeś tam za brogiem! A takiś przódzi był zły! A kiej cię brali, to aniś spojrzał na mnie, aniś przemówił... Dobrze baczę, miałeś to dobre słowo la wszystkich, nawet la psa, jeno nie la mnie! To już myślałam, że się wścieknę!
— Nie miałem złości do cię, Jaguś, nie. Ale jak się dusza człowiekowi zapiecze w zgryzocie, toby i siebie i wszystek świat wytracił...
Milczeli, stojąc tuż przy sobie, biedro w biedro. Księżyc świecił im prosto w twarze. Dyszeli ciężko, szarpani gryzącemi spominkami, oczy im pływały w zakrzepłych łzach żalów i udręki.
— Nie tak to me kiedyś witałaś! — rzekł smutnie.
Rozpłakała się nagle i rzewliwie, kiej dzieciątko.
— Jakże cię to mam witać, jak? Małoś to me już pokrzywdził i sponiewierał, że tera ludzie patrzą na mnie, kiej na tego psa...
— Ja cię sponiewierałem? To przeze mnie? — Gniew go przejął.
— A przez ciebie! Przez ciebie wygnała me z chałupy ta flondra, to świńskie pomietło! Przez ciebie poszłam na pośmiech całej wsi...