Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/178

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 176 —

czyny, jak bór! Z mojego nasienia... Zato moją tak wymroziło, że został się tylko rumianek i osty! — westchnął żałośnie, przysiadając na kamieniu — Siadajże, to sobie pogadamy! Śliczna pora! Za jakie trzy tygodnie zadzwonią kosy! No, mówię ci!..
Antek przysiadł wpodle i zaczął zwolna rozpowiadać, z czem był przyszedł. Proboszcz słuchał uważnie, tabakę zażywał i na konie krzyczał raz po raz, kichając przytem siarczyście.
— A gdzie! Ślepyś, że cudze? Widzisz je, świńtuchy znarowione!..
Antkowi szło jakoś niesporo, zająkiwał się i plątał.
— Widzę, że ci coś ciężkiego dolega. Wyznaj się szczerze, to ci ulży, wyznaj! Przed kimże duszę wyżalisz, jak nie przed księdzem? — Pogładził go po głowie i uczęstował tabaką, że Antek, nabrawszy śmiałości, rozpowiedział mu wszystkie swoje frasunki.
Ksiądz długo ważył jego słowa, wzdychał i wkońcu rzekł:
— Jabym ci za borowego naznaczył pokutę kościelną: stawałeś w ojcowej obronie, a że był łajdus i luter, to niewielka stała się szkoda. Ale sądy ci nie darują. Najmniej posiedzisz ze cztery lata. I co ci tu radzić? Mój Boże, i w Ameryce ludzie żyją, i z kryminału też wracają. Ale jedno złe i drugie też nielepsze.
Był za tem, żeby Antek uciekał choćby jutro, to znowu radził pozostać i odsiedzieć karę, a naostatku powiedział:
— Jedno, co pewna: zdać się na Opatrzność i czekać zmiłowania Bożego.