Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/177

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 175 —

Ale koniska tak smacznie chrupały, jaże księdzu zbrakło serca na wypędzenie ze szkody, więc jeno rozglądał się a prawił zcicha:
— No żrej jeden drugi, żrej... już się za to zmówi jaki paciorek za Kłębową duszę albo i wynagrodzi czem szkodę! Nygusy, jak się to przypinają do świeżej koniczyny!
I znowu chodził tam i znawrotem, pacierze mówił i stróżował, ani się spodziewając, jako Antek patrzy w niego, słucha i z coraz większą niespokojnością wyczekuje na Jagusię.
Przeszło tak z parę dobrych pacierzów, gdy naraz Antkowi przyszło na myśl podejść do niego a wyznać się ze swoich frasunków.
— Taki nauczony, to może prędzej najdzie jaką radę! — rozważał, cofając się cieniami pod stodołę, i dopiero za węgłem śmiało wyszedł na miedzę i głośno zachrząkał.
A ksiądz posłyszawszy, że ktoś nadchodzi, zakrzyczał na konie:
— Szkodniki paskudne! To ani z oczów spuścić, zaraz w cudze, jak te świnie! Wiśta kasztan! — I uniesłszy ubieru, wypędzał je z pośpiechem.
— Boryna! Jak się masz? — wołał, rozpoznawszy go zbliska.
— Dyć szukam dobrodzieja, byłem już na plebanji.
— A wyszedłem zmówić pacierze i przypilnować konisków, bo Walek poleciał do dworu. Ale takie znarowione szkodniki, że niech Bóg broni, rady nie mogę sobie dać z niemi. Patrz, jak się Kłębowi wysypało koni-