Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/175

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 173 —

— By się jeno dziedzic zgodził na spłaty! — westchnęła Nastka.
— Poręczymy z Mateuszem, to widzi mi się, co i da.
Nastusia jaże go chciała całować po rękach za tyla dobrości.
— Zażywałem niezgorszej biedy, to wiem, jak drugim smakuje! — rzekł cicho, powstając do odejścia, bo się już było całkiem zmroczało nad ziemiami, jeno co niebo było jeszcze jasne i zorze dopalały się na zachodzie.
Antek stał czas jakiś nad stawem, wagując się w sobie, w którą stronę pójdzie, lecz po chwili ruszył ku domowi.
Szedł jednak zwolna, kieby pod przymusem, przystając co trocha ze znajomymi, na drogach bowiem było pełno ludzi, wałęsających się gadzin i dzieci. Przyśpiewki trzęsły się po opłotkach, kajś zakrzyczały przepłoszone gęsi, pod młynem wrzeszczały kąpiące się chłopaki, jakieś kumy kłóciły się po drugiej stronie stawu, jakby przed Balcerkami, a przenikliwy głos piszczałki przewiercał uszy.
Chociaż Antkowi nie było pilno i rad przystawał na drodze a z bele kiem pogadywał, to wkońcu stanął przed swoją chałupą. Okna stały wywarte i oświetlone, dziecko płakało pod ścianą, zaś z podwórza rozlegał się wrzaskliwy głos Hanki, a kiej niekiej jazgotliwe odszczekiwanie Jóźki.
Zawahał się znowu, ale kiej Łapa zaskomlał przy nim i jął wyskakiwać z radości, kopnął go w nagłym