Strona:Władysław Stanisław Reymont-Chłopi Tom IV.djvu/174

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 172 —

spłaty! Co, dobra rada? A matce można będzie pokazać starą panią, niech się wścieknie ze złości...
— Rada juści dobra, jak każda rada, jeno gdzie pieniądze?...
— Nastusia ma swoje tysiąc złotych, na zadatek chwaci...
— A kajże to jeszcze chałupa, lewentarz, porządki, zasiewy?
— Kaj? A tu! A tu! — wrzasnął naraz Szymek, wyskakując przed nich a trząchając zaciśniętemi garściami...
— Tak się to mówi, ale czy uredzisz? — mruknął Antek niedowierzająco.
— Dajcie mi jeno ziemię, a obaczycie, dajcie! — zakrzyczał z mocą.
— To niema się co głowić a jeno iść do dziedzica i kupować!
— Poczekaj Antek, zaraz, niech no se wszyćko w myślach ułożę...
— Obaczycie, jak sobie radę dawał będę! — gadał prędko Szymek. — A kto u matki orał? Kto siał? Kto zbierał? Dyć jeno ja sam! A źle to w roli robiłem, co? Wałkoń to jestem, co? Niech cała wieś powie, niech matka zaświarczy! Dajcie mi jeno grunt, spomóżcie, braty rodzone, a to już wama zato do śmierci się nie odsłużę. Pomóżcie, ludzie kochane, pomóżcie! — wołał, śmiejąc się i płacząc naprzemian, zgoła jakby pijany radosną nadzieją.
A kiej się ździebko uspokoił, zaczęli już wspólnie rozważać i deliberować nad temi zamysłami.